Jeszcze kilka tygodni temu nigdy nie uwierzyłabym, że ruszę w samotną podróż vanem, naszym MarianemVanem. Ale widocznie tak miało być i w połowie drogi do domu okazało się, że muszę zostać w trasie sama. W sumie nie tak do końca sama, bo razem ze mną zostały przecież także nasze trzy futra. 

Radosne początki

Pierwszy dzień to była istna euforia. Duma i radość, że jestem dzielna, że się odważyłam. Czułam, że mogę przenosić góry. Jedynym stresem była dla mnie droga. Nie miałam zbyt wiele doświadczenia w prowadzeniu naszej wielkiej budy. MarianVan to całe 6m długości, a za nim jeszcze dodatkowa przeszkadzajka – bagażnik z rowerami. Końca nie widać. Uparcie wybierałam lokalne drogi omijając autostrady, przez co wlokłam się do moich celów niemiłosiernie. W końcu dotarłam do Hamburga, a właściwie przed Hamburg. A ten trzeba było jakoś przeskoczyć. Teleportacja nie wchodziła w grę, choć na poważnie rozważałam przeprawę promem. Miałam do wyboru przerażającą autostradę bądź podobnie przerażające wpakowanie się w centrum jednego z największych niemieckich miast. Teraz albo nigdy pomyślałam i ruszyłam na A7. Z mojej prawej strony pozostawiałam w tyle ogromne tiry, z lewej natomiast mijały mnie gnające z prędkością światła audice i mercedesy. Co rusz oblewał mnie zimny pot. Ręce miałam spocone i czułam ogromną gulę w gardle. Chyba nie oddychałam przez większą część podróży. Ale udało się. Kiedy wreszcie mogłam zjechać na drogę krajową z ograniczeniem 70 km/h wzięłam głęboki wdech.

samotna podróż vanem

Kolejne kilometry, kolejne dni.

Noclegi na campingach, z którymi musiałam się ładnie przeprosić, bo kiedy podróżujemy we dwójkę nigdy na nich nie bywamy. Ale spanie na dziko to chyba byłoby jednak za dużo atrakcji, jak na pierwszy samotny wyjazd. Doceniłam prysznic na większej przestrzeni i zmywanie naczyń w zlewie normalnych rozmiarów. Nawet zaszalałam i zrobiłam pranie. Kiedy opuszczaliśmy dom w lipcu, miała to być krótka wakacyjna podróż, a tymczasem zastała nas w drodze jesień… 

Samotna podróż vanem

Po czterech dniach w podróży, po odwiedzeniu kilku uroczych niemieckich miasteczek, po podejrzliwym zerkaniu na sąsiadów na parkingach, po spacerach z trójką grzecznych, ale jednak z TRÓJKĄ psów i po prześpiewaniu całej playlisty na Spotify dopadło mnie zmęczenie. Naszły mnie myśli, że na co mnie to, że gdzie ten powiew wolności, że gdzie jest moja druga połówka, która pomaga w codziennym vanowym życiu. Że kończy mi się woda i nie wiem czy potrafię zatankować, że znów trzeba kąpać się w jakiejś obskurnej łazience i zmywać choć jestem przecież sama i skąd te gary się biorą. I że już nie mam ochoty gapić się na mapę, na przewodniki i ulotki, i wybierać dokąd jechać, albo gdzie spać. Gdzie te podróże w rytmie slow w tym całym zamieszaniu. Gdzie to slow zwiedzanie, kiedy głowę zaprzątają myśli, jak ogarnąć w mieście toaletę z psami. I kiedy ja w ogóle mogę w ciągu doby wykroić choć pół godziny dla siebie, żeby sobie popisać lub poczytać książkę. A miało być tak pięknie…

samotna podróż vanem

Cheetosy na ratunek

Dobrze, że pan Marian ma wygodne łóżko, w którym mogłam się skryć wraz z futrzaną ekipą i zregenerować swoje siły. Spędziłam dwa dni nie ruszając się z miejsca. Jakby miało mi to jakoś pomóc, wypełniłam swoje wnętrze Cheetosami i czekoladą. Aż w końcu poczułam, że wstaję, że budzę się znów do podróżniczego życia. Ogarnęłam się, nawet pierwszy raz od miesiąca pomalowałam paznokcie. Umyłam marianową łazienkę i wysprzątałam kuchnię. Wymieniłam ręczniki i obrus. Wytrzepałam łóżko, przewietrzyłam pościel i zamiotłam podłogę. Poczytałam książkę. Otworzyłam komputer.

I pojechałam dalej.


MarianemVanem byliśmy też w Legolandzie!