Dziś kolejny post gościnny o slow life.
Kolejny post z cyklu, w którym pytam fantastyczne kobiety, czym jest dla nich życie w rytmie slow. Jak w różnych zakamarkach świata udaje im się wprowadzać slow life do codzienności.

Czym jest dla mnie slow life?
Na to pytanie odpowie dzisiaj Karolina, z bloga Writing Soul.
Karolinę znajdziesz też na Facebooku i Instagramie.

Mój slow life. Moje świadome życie.

Po raz pierwszy tak naprawdę zastanowiłam się nad zjawiskiem slow life, kiedy dostałam zaproszenie od Martyny do napisania tego tekstu. 

Życie powoli. Wolne życie.
To drugie tłumaczenie podoba mi się bardziej ze względu na jego dwuznaczność.
Wolne życie w odpowiednim tempie, bez pośpiechu. Wolne życie niczym żywot ptaka z szeroko rozłożonymi skrzydłami, skoncentrowanego wyłącznie na tym, że właśnie szybuje po niebie. 

Myślę, że mój slow life jednak najlepiej oddaje inne, pokrewne sformułowanie: świadome życie.  To życie tu i teraz. Życie, do którego nawołuje ceniony przeze mnie niemiecki duchowy nauczyciel i filozof Eckhart Tolle. Bez projekcji, bez złudnego bujania w obłokach, rozmyślania, co by było gdyby, rozpamiętywania, że kiedyś było tak i siak, i wypominania sobie, że mogłam inaczej. Coś tak naprawdę naturalnego, z czym rodzi się każdy z nas i co zatracamy na przestrzeni lat, przygniatani przez presję społeczeństwa i przykre doświadczenia. Coś, co mimo wszystko okazuje się wciąż możliwą, choć trudną do opanowania sztuką. Życie świadomie, życie teraźniejszością. 

Moje świadome życie
Moje świadome życie.

Desmartfonizacja umysłu

Czasami robię sobie takie ćwiczenie: kiedy stoję na przystanku w grupie ludzi, obracam się dookoła. Czym zajmują się osoby, które, podobnie jak ja, czekają? Ile z nich trzyma w dłoniach telefon i wpatruje się w jego ekran? A może prościej byłoby policzyć, ile z nich tego nie robi?

Niestety, do niedawna sama mogłam zobaczyć siebie stojącą jak większość na przystanku, wpatrzona we własny smartfon. Pamiętam, jak kiedyś zapomniałam go zabrać ze sobą do pracy. Czułam się, jak bez ręki. Pamiętam też te poranki, kiedy biegłam na tramwaj, bo zamiast wstać, witałam dzień z mediami społecznościowymi. Dziś jestem o tyle do przodu, że uświadomiłam sobie, że stałam się w większej mierze ofiarą, niż beneficjentem życia z telefonem w kieszeni. Nagminna smartfonizacja powodowała we mnie frustracje i tęsknoty, potęgowała wrażenie osamotnienia i przede wszystkim notorycznie dawała poczucie, że „jakieś technologiczne wifi” jest silniejsze ode mnie. Nie chcę sobie więcej tego robić, dlatego od kilku miesięcy bardzo ograniczam czas spędzany z telefonem. Wciąż jednak czuję się uzależniona od samego wpatrywania się w ekran i otrzymywania powiadomień, i myślę, że czeka mnie jeszcze dużo pracy w tej kwestii. 

Harmonia ducha

Minione lata mojego życia nie należały do najspokojniejszych. Rozszarpane emocje, wielokrotne zawody i rozczarowania rzeczywistością, kilka „życiowych lekcji”. W odnalezieniu równowagi pomogły mi joga i medytacje prowadzone.

Jogą zainteresowałam się pół roku temu. Kiedy usunęłam z telefonu aplikację Instagram, nagle otworzyła się przede mną przestrzeń czasowa, którą zaczęłam spędzać na macie. Wcześniej ćwiczyłam regularnie pilates, jednak w porównaniu z jogą, to drugie plasuje się u mnie zdecydowanie na pierwszym miejscu. Obecnie ćwiczę jogę prawie codziennie, przede wszystkim rano i często przed snem. Joga o poranku nieraz budzi mnie skuteczniej niż kawa, dodaje pewności siebie i witalności, pomaga w skupieniu się na obecnej chwili i w byciu cierpliwym. Wieczorem działa rozluźniająco na układ nerwowy i ułatwia zasypianie. 

Z medytacją nie było już tak łatwo. Musiałam się trochę naszukać, zanim odnalazłam wartościowe dla mnie źródło. Najbardziej cenię medytacje, które prowadzi niemiecki coach Veit Lindau. Jego filozofia opiera się na wzmacnianiu poczucia własnej wartości, poprzez naukę miłości do samego siebie – czegoś, czego niestety, wychowana w duchu katolickim, nigdy przedtem nie doświadczyłam. Poprzez medytacje udało mi się zaprzyjaźnić z moim wewnętrznym krytykiem, głęboko zakorzenionym we mnie od dzieciństwa. Dzięki temu nie uważam już, że wszystko, co pójdzie nie tak, to moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Niepowodzenia przeżywam głęboko, ale ostatecznie wiem, że widocznie potrzebowałam ich, aby się czegoś nauczyć i coś zrozumieć. Dzięki przeciwnościom losu nauczyłam się też cierpliwości do stanów faktycznych. Marzenia, plany i spełnianie potrzeb są moim świętym prawem, ale wszystko przyjdzie w swoim czasie, w dodatku większość z nich jedynie poprzez pracę nad własnym rozwojem. 

Moje świadome życie
Moje świadome życie.

Spokój w filmie akcji

Na co dzień mieszkam i pracuję w Zurychu. Jestem częścią kapitalistycznego kołowrotka i póki co, nie mam lepszego pomysłu ani dla świata, ani dla siebie na to, jak się z niego wykręcić. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak się w nim odnaleźć. 

Akceptuję to, że nie jest idealnie. Że czasem trzeba iść na kompromis z otaczającym nas światem, bądź z samym sobą. Dla mnie takim kompromisem jest obecnie intensywna praca na etat. Od kilku lat jestem czynna zawodowo (przez wiele lat pracowałam z dziećmi, a od niedawna w branży gastronomicznej), ale dopiero od sierpnia tego roku, po raz pierwszy w życiu jestem zatrudniona na pełen etat. Pracuję po 42 godziny tygodniowo w systemie zmianowym, również w weekendy i bardzo dbam o to, aby napięcie i zmęczenie spowodowane pracą uchodziły odpowiednimi drogami.

Pewnie, że milej by mi było napisać, a wam pewnie milej przeczytać, że na co dzień zajmuję się dziećmi i domem, uprawiam warzywa w ogródku, karmię kury, smażę konfitury, kiszę ogórki i ceruję ubranka. Obecnie mam z moim życiem jednak inny kompromis, a scenariusz, w którym biorę udział, przypomina bardziej film akcji, niż sielankowy film obyczajowy. Wiem, że nie będzie tak zawsze, ale tak jest teraz i kropka.

Wychowałam się w rodzinie bez samochodu i do dziś go nie mam. Mój dom i szafę wypełniają przedmioty i ubrania kupione z drugiej ręki. Dużo czytam, w wolnych chwilach śpiewam, tańczę, piekę, rysuję, piszę i robię zdjęcia. Fakt, że żyję i cały czas się rozwijam, napawa mnie szczęściem. Choć nauka uważności i miłości do siebie, oraz praca nad sobą nie należą do najłatwiejszych, jestem przekonana, że warto poświęcać im swój czas i energię. Spokojnie. Cierpliwie. Świadomie.


Slow life na Svalbardzie?