Dziś czas na kolejnego gościa, który opowie o swoim slow life.
Pytam fantastyczne kobiety, czym jest dla nich życie w rytmie slow. Jak w różnych zakamarkach świata udaje im się wprowadzać slow life do codzienności.
Sama jestem niezwykle ciekawa ich historii.
A ciebie zapraszam na nie w każdą drugą sobotę miesiąca.
Dziś moim gościem jest Martyna. Znajdziesz ją na jej blogu Life in 20 kg, Fanpage oraz Instagramie.
Życie w rytmie slow w podróży
Moje życie to ciągła podróż, zarówno metaforycznie jak i dosłownie. Od ponad 8 lat mieszkam w różnych zakamarkach świata. Częściej słyszę odgłos wbijania nowej pieczątki do paszportu niż polski język na ulicy. Nowym domem mianuję miejsca średnio co roku. Na ogół nie znam nowego kraju, odwiedzam go po raz pierwszy. Życie w podróży potrafi przyspieszać w niesamowitym tempie i nie zwalniać na zakrętach. Czasem budzę się nad ranem i muszę dać sobie chwilę, aby przypomnieć sobie, gdzie jestem i co w tym miejscu robię…
Zarządzanie energią, nie czasem
W 2014 moim domem nazywałam małą wioskę rybacką na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego w Tajlandii. Mój harmonogram dnia kręcił się wokół organizowania projektów dla społeczności lokalnej. Czasami dni spędzałam w szkole ucząc angielskiego, innymi razy szkoliłam wolontariuszy, aby robili to sami. Graliśmy w piłkę czy tajskie gry podwórkowe z dzieciakami, które straciły rodziców w tsunami w roku 2004. Robiłyśmy biżuterię z kobietami, które cudem przeżyły ucieczkę z Birmy, gdzie takie jak one prześladowano. Szczoteczką do zębów czyściłam 2-tygodniowe żółwie w ośrodku ochrony żółwi morskich. Zbierałam śmieci z plaży wraz z tajskimi uczniami. Wieczorami uczyłam dorosłych Tajów przydatnych w turystyce angielskich słówek.
Brzmi to idyllicznie, prawda? Kochałam to co robiłam.
Nigdy wcześniej i nigdy później nie trafiłam na tak wspierający zespół ludzi przepełnionych pasją. Praca absorbowała mnie 24 godziny na dobę. W naszej wiosce najbardziej „imprezowym” miejscem był nasz dom i ograniczał się do starego drewnianego stołu, przykrytego ceratą, na którym stawialiśmy piwo i graliśmy w gry po męczącym dniu. Wyprawa do najbliższego miasteczka na kawę i sernik zajmowała 45 minut. Ze względów bezpieczeństwa mogliśmy robić to tylko w weekend. 8 osób z zespołu stało się moją rodziną i przyjaciółmi. Żyłam w świecie małej tajskiej wioski i grona tych osób. Pracowałam i mieszkałam w tym samym miejscu i z tymi samymi ludźmi. Wspólnie jedliśmy, spaliśmy i dzieliliśmy ze sobą pokoje. Weekendowe wypady zawsze ograniczały się do identycznego grona. Z czasem zaczęło mnie to przytłaczać.
„The way we are working isn’t working”
Przyjaciółka podsunęła mi książkę „The way we are working isn’t working”. Autor książki wywrócił mój dotychczasowy pogląd na zarządzanie do góry nogami. Jednym z najważniejszych przesłań było „zarządzanie energią nie czasem”. Przez lata zarządzałam mniejszymi lub większymi projektami, skończyłam również studia w tym kierunku i dopiero wtedy doznałam olśnienia. Jak to energią? Tyle się mówi o zarządzaniu czasem, prowadzi się z tego szkolenia. Ba, nawet sama to robiłam. A tutaj okazało się, że to nie o czas chodziło.
Przeanalizowałam swoje schematy pracy i zauważyłam wiele prawidłowości tej tezy. Autor zwracał również uwagę na znaczenie snu. Gdy zawaleni jesteśmy pracą, deadlinami i projektami, pierwszą rzeczą jaką poświęcamy jest na ogół sen. Wmawiamy sobie „zarwę tę noc, ale przynajmniej skończę projekt”. Do tego wlewamy w siebie hektolitry kawy, aby nie zasnąć. To najgorsze co możemy zrobić sobie i swojemu ciału. Chyba od tamtego momentu zaczęło się we mnie życie w rytmie slow. Chociaż wtedy bym tego tak nie nazwa.
Świadomość siebie
Tryb Slow to dla mnie świadomość siebie, swoich potrzeb, uczuć i ciała.
Zaczęłam bardziej o siebie dbać i organizować pracę tak, aby wpasowywała się w mój poziom energii o różnej porze dnia i tygodnia. Kreatywne rzeczy zawsze planowałam na rano, a te wymagające mniej wysiłku intelektualnego na później, gdy już część energii mnie opuszczała. Dzień zaczynałam wysiłkiem fizycznym – bieganiem, Krav Magą lub jazdą na rowerze. To taki czas dla mnie, aby pozytywnie zacząć dzień i nie ważne było co na mnie spadnie, kiedy przekroczę próg biura. Nic nie mogło mi tego czasu odebrać.
W 2015 po 4,5 roku w związku zdjęłam pierścionek zaręczynowy. Gdy świat, który znałam, na którym tak wiele opierałam i z którym miałam tak wiele planów runął, musiałam na nowo przewartościować swoje życie, plany i cele. Świadomość siebie odegrała wtedy bardzo ważną rolę. Wychodziłam biegać w śniegu i mrozie. Dużą uwagę przywiązywałam do diety. Przestałam gonić za nieistotnymi rzeczami, skupiłam się na sobie i swoim zdrowiu psychicznym. Wiedziałam, że droga nie będzie ani łatwa, ani krótka. Nauczyłam się prosić o pomoc oraz być cierpliwą wobec siebie i świata.
Nurkowanie
Kilka lat temu połączyłam swoją życiową pasję oraz umiejętności i zrobiłam z tego karierę. Od jakiegoś czasu pracuję jako instruktorka nurkowania. Kocham swoją pracę, mimo że ma swoje ciemne strony, o których się nie mówi. Od kiedy nurkuję zawodowo, nie pamiętam poranka, którego obudziłabym się i powiedziała: „Nienawidzę tej pracy, nie chce mi się do niej iść”.
Gdy się człowiek spieszy to się diabeł cieszy. Ta sama zasada obowiązuje pod wodą. Tam nie ma czasu na pośpiech. Każdego poranka albo dnia poprzedniego przygotowuję sprzęt, planuję dzień, analizuję wiele czynników i przygotowuję się na ewentualne sytuacje awaryjne. Nie pośpieszam swoich kursantów i nurków, bo to nie o to chodzi w nurkowaniu. Trzeba być pewnym siebie i swoich umiejętności. To nie egzamin na studiach na 3 Z: zakuć, zdać, zapomnieć. To umiejętności, które trzeba sobie wdrożyć, wyuczyć się, aby stały się dla nas naturalne. Każdy kursant jest inny, każdemu poświęcam tyle czasu ile potrzebuje, aby znaleźć najlepszą metodę i sposób uczenia się. Próbuję przekazać im filozofię nurkowania w rytmie slow. Pośpiech pod wodą może się bardzo źle skończyć.
W oceanie się wyciszam. Gdy tylko woda zaleje moje uszy, nastaje wszechobecna cisza. Nigdzie indziej nie zaznaję takiego spokoju jak pod powierzchnią. Tam ruchy i myśli spowolniają. To tam idę szukać nowych pomysłów lub rozwiązań problemów, z którymi nie mogę sobie poradzić na powierzchni.
Natura
Wychowałam się na pomorzu, a za płotem domu rodziców rozpościerał się las. Potrafiłam godzinami wędrować po łąkach i między drzewami. Ilekroć znów gdzieś się przeprowadzałam po świecie, szukałam miejsca blisko natury – w górach, przy lesie, jeziorze czy morzu. Woda i szum zawsze mnie uspokajały. Gdy w zatłoczonym Bangkoku próbowałam się wyciszyć, szłam nad rzekę, bo tylko taką wodę mogłam wtedy zobaczyć.
Wsłuchaj się w swoje ciało
Mocno wierzę, że nasze ciało daje nam sygnały i powinniśmy ich słuchać. O tym mówi też wspomniana wcześniej książka. Bezsenność, nerwobóle, poddenerwowanie mają swoje źródła. Gdy tylko czuję niepokojące symptomy, staram się zatrzymać, przeskanować swoje ciało i umysł, analitycznie jak to inżynier z wykształcenia, znaleźć przyczynę i skutki, i je wyeliminować.
Wielkie drobiazgi
Wiele rzeczy w podróży nie zależy od nas, wiele zmienia się w mgnieniu oka. Czasem to wielkie drobiazgi pomagają mi trzymać się mojego slow life w szalonej i nieprzewidzianej podróży. Zaczynam dzień kubkiem zielonej herbaty. Czasem w pokoju hotelowym innym razem w termosie w porannym pociągu, czy na łodzi. Na Malediwach o 18:40 siadałam na pomoście i oglądałam zachód słońca. Odreagowywałam tak stresujący lub męczący dzień. Jestem raczej rannym ptaszkiem niż nocnym markiem. Wole wstać bladym świtem, pracować w ciszy, zanim pojawią się inni. W Indiach budziłam się o 6 rano, siadałam przy stoliku zamkniętej jeszcze kawiarni i przy akompaniamencie odgłosów dżungli, pisałam.
Łatwo jest zatracić się w codziennych obowiązkach w domu, biurze, podróży i zapomnieć o sobie. Wydaje mi się, że slow life jest w nas.
Na slow life zawsze znajdzie się czas, musimy tylko o tym pamiętać i musi nam zależeć.
Slow life w podróży prowadzi też Hanka, jeśli nie znasz jej historii, zapraszam cię do jej przeczytania.
Funkcja trackback/Funkcja pingback