Dziś czas na kolejnego gościa, który opowie o swoim slow life.
Pytam fantastyczne kobiety, czym jest dla nich życie w rytmie slow. Jak w różnych zakamarkach świata udaje im się wprowadzać slow life do codzienności.
Sama jestem niezwykle ciekawa ich historii.
A ciebie zapraszam na nie w każdą drugą sobotę miesiąca.

Dziś moim gościem jest Natalia z bloga Biały Mały Tajfun.

Kiedyś modne było życie w pędzie…

Błyskawiczne, minutowe randki, jedzenie natychmiast podane, a przemieszczać się to w ogóle najlepiej odrzutowcem, żeby nie tracić zbędnego czasu. Wycieczka tematyczna „Europa w dwa tygodnie” i milion zdjęć, do których po wrzuceniu na Instagram już nigdy nie wrócisz.

A ja? Ja jestem leniwa. Przynajmniej ci szybcy tak myślą. Może i leniwa, ale przede wszystkim – slow. Bo właśnie tym jest dla mnie slow life – powoli, uważnie, ze skupieniem. Tak, żeby z każdej chwili wydobyć jej esencję.

Nie zawsze tak było. Dawniej też wolałam zrobić kanapkę i mieć z głowy. W przemieszczeniu się z punktu A do punktu B najważniejsze było, żeby nie stracić drogocennego czasu, a w herbacie – żeby była mocna i postawiła na nogi.

Wszystko zmieniało się stopniowo

Najpierw kupiłam rower, żeby zamiast w autobusie czy tramwaju narzekać na ścisk i duchotę, móc się cieszyć drogą na uczelnię, a później do pracy. Okazało się, że droga jest równie ważna, co cel. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, nakłoniłam męża, by jak najczęściej podróżować pociągiem i żeby zmotoryzowane wycieczki zastąpić spacerami.

Okazało się, że gdy nie musisz się przejmować tym, gdzie zaparkować i pieklić tym, że gps w nieznanym miejscu czasem zwodzi na manowce, nasze podróże, i te całkiem bliskie, i te dalsze, stały się o niebo przyjemniejsze. Mieliśmy czas dla siebie i dla mijanych miejsc. Zależność od lokalnych środków transportu, która bywa uciążliwa, stała się wielką przygodą i okazją do nawiązywania kontaktów. Oczywiście, gdy jadę z Chin do Polski, nadal używam samolotów – w końcu po to one są – ale jeśli mam czas i możliwość, zawsze wybiorę podróżowanie w stylu slow.

życie w pędzie

Kuchnia w rytmie slow

Drugą zmianą było przerzucenie się ze stołówki studenckiej na gotowanie w domu. Nie zrozumcie mnie źle – od zawsze lubiłam gotować, ale jakoś gdy żyłam w pojedynkę, łatwiej i szybciej było pójść z miską po ryż, warzywa i kawałek mięsa, niż kłopotać się z samodzielnym przygotowywaniem jednoosobowych posiłków. Dopiero gdy związałam się z takim jak ja łasuchem, odkryłam, że lubię nie tylko z nim jeść, ale i gotować. Jedno płucze koperek, drugie sieka cebulę; jedno kroi mięso, drugie wyjmuje miseczki… A jednak jeszcze wówczas to było całkiem zwykłe gotowanie – czasem z półproduktów, często z gotowym sosem czy dodatkiem z puszki.

Później, gdy na świecie pojawiło się nasze dziecko, ja zaczęłam czytać etykiety. I właśnie wtedy okazało się, że nie wyobrażam już sobie życia bez domowego jogurtu, domowego chleba, własnych dżemów czy kiszonej kapusty. Chcąc, by moja rodzina miała dostęp do tego, co najlepsze, musiałam nauczyć się właśnie to najlepsze sama robić. Oczywiście – jeśli mam dostęp do dobrych jakościowo produktów, chętnie je kupuję. Ale jeśli nie mam, oczywiste jest dla mnie stworzenie ich samej. Strata czasu? Może i tak – gdybym siedziała wówczas bezczynnie, niezadowolona, że muszę. Ale przecież nie muszę. Wybieram właśnie tak. A w międzyczasie zaparzam herbatę.

Sztuka herbaciana

To kolejna zmiana. Z herbaty „po polsku” – czyli fusiary wsypywanej do czajnika i zalewanej wrzątkiem, by się zrobiła „esencja”, którą się potem rozwadnia i dosmacza cytryną i cukrem – przerzuciłam się na herbatę chińską, parzoną zgodnie z prawidłami sztuki herbacianej. Sześć rodzajów herbat to sześć zupełnie różnych rodzajów parzenia; inne temperatury, inne utensylia, inny sposób podania… Ba, nawet pora dnia, do której najbardziej pasuje dana herbata, może być zupełnie odmienna. Wyważone, oszczędne ruchy oraz elegancja tworzenia idealnego naparu – jakże to inne od „szczura” dyndającego na brzegu szklanki!

życie w pędzie

Czym jest dla mnie slow life?

Po herbacie wracam do córeczki, jak na domową kurę przystało. Mam dla niej czas. Jeśli prosi „mamusiu, poczytaj”, nie wymawiam się pilniejszymi zajęciami. Naczynia w zlewie i podłoga poczekają. Ja jestem jedyną osobą, która może zadbać o to, żeby mój język ojczysty był również jej głównym językiem. Na co dzień mieszkamy bowiem w Chinach i jestem jedyną osobą, która mówi do niej codziennie po polsku. Więc czytam do znudzenia te Tuwimy i Brzechwy, śpiewam kotki dwa i kurki trzy, i mam nadzieję, że to wszystko zaowocuje tym, że i ona będzie się zaśmiewać do łez przy Kabarecie Starszych Panów czy Młynarskim.
A gdy oddaję ją dziadkom czy mężowi, rzucam się w wir przyjemności. Zarobkowo uczę i tłumaczę. Nie patrzę jednak na to, jak na jarzmo, a jak na wyzwanie. Cóż daje większą radość niż przekazanie wiedzy tak, by została w głowie ucznia? Cóż jest doskonalszym potwierdzeniem własnych kompetencji językowych niż dobrze przetłumaczony tekst? 

Kiedy mogę, ćwiczę. Każda kropla potu to dziesięć punktów satysfakcji. Nieważne, czy zrzucę wreszcie te pociążowe kilogramy, czy będę się z nimi męczyć do końca życia. Ważne, że dobrze się czuję ze swoim ciałem i że się jakoś dogadujemy. Ono nie protestuje, kiedy muszę dobiec do autobusu, a ja z mrówczą cierpliwością wspinam się na dziewiętnaste piętro, żeby brak czasu nie stał się dla mnie wygodną wymówką. 

Później czeka jeszcze sprzątanie, zmywanie, pranie i prasowanie. Do sprzątania się jeszcze nie przekonałam, ale zmywać i prasować już lubię. Skupiam się na nim i cieszy mnie, że gdy talerz czy miska zostaną umyte, a koszula uprasowana, to już takie pozostaną aż do następnego użycia. Ze sprzątaniem niestety nie działa, bo choćbyś nie wiadomo, jak dokładnie posprzątał, parę dni później wszystko i tak będzie zakurzone, a podłogę to już w ogóle trzeba myć codziennie…

To są te wielkie rzeczy.

A małe? Slow life to dla mnie smak gulaszu, który dusił się całą noc. Piękno liści, opadających w podmuchach jesiennego wiatru. To szum wody w czajniku przed kolejną ceremonią parzenia herbaty. To uśmiech córeczki, gdy czytamy, że leń siedział cały dzień na kanapie. To kolacja przy rodzinnym stole, podczas której nie ma telewizji ani telefonu. To życie złapane na gorącym uczynku.


Przeczytaj inne artykuły o slow life, które napisały: